środa, 29 października 2014

TEŚCIOWA cz. II

- Nie mogę jechać na...yyy...tym - wymamrotałam niepewnie, kiedy to zobaczyłam Jadźkę siedzącą na okazałym, seledynowym motorze i podającą mi kask, nie byle jaki, bo z namalowanymi żółto-zielonymi płomieniami - mam dziś na sobie spódnicę ołówkową - dodałam przepraszająco, jednocześnie wskazując na tę obcisłą część mojej garderoby winną zniweczenia (mam nadzieję!) nikczemnego planu.
Skrzętnie zanotowałam w pamięci, aby zawsze ubierać spódniczki, kiedy to przyjdzie mi ponownie spotkać się z moją teściową. You never know, co ona tam może wymyślić. Jedno jest pewne, za żadne skarby świata nie wsiądę na ten złom! No way!!! I nikt nie jest w stanie mnie do tego przekonać! Nawet Robaczek! A już na pewno nie Jadzia!
No chyba...no może...no przypuszczalnie, że..., że za okrąglutki milionik! Ha! Wówczas jestem w stanie przejechać się na nim nawet NAGUSIEŃKA i to pod sam budynek gimnazjum, w którym pracuje! A co!
- Echh... - westchnęła moja teściowa, zakłócając mój myślotok - zaraz ci pomogę - i w trzy sekundy znalazła się koło mnie. Jednym, zgrabnym ruchem, energicznie pociągnęła dłońmi moją kieckę zaczynając od dołu a kończąc gdzieś w połowie, przerywając ją precyzyjnie wzdłuż tworząc nic innego jak... rozporek - teraz możesz jechać - dodała bezsprzecznie dumna ze swojego dzieła. 
- Jak mogł...!!!
- Dobra, dobra, tylko mi tu nie pień piany! Wsiadaj na to cacko i jedziemy. Przed nami szmat drogi.
- Ale ja nig...!!!
- Ależ pojedziesz! To arcydzieło to Kawasaki Ninja ZX - 10R, 200 koni mechanicznych! Wiesz ilu ludzi sprzedałoby się tylko za to, by móc się nim przejechać? Powinnaś być zajarana jak ksiądz nowym ministrantem!
- Ale mnie to nie obch...!!!
- Obchodzi, obchodzi, a raczej będzie obchodziło, bo jedziemy do Warszawy. Poznasz moich chłopców!
- Chłopców??? - moja jeszcze nieposkromiona złość powoli przeistaczała się w ciekawość - nie wiedziałam, że masz inne dzieci, Robaczek nic mi o tym nie wspominał - dodałam zakłopotana, jeszcze z wypiekami na twarzy od świeżej wściekłości.
- Bo Rob...ert nic nie wie, hehe... - jak widać moja pieszczotliwa ksywka nie przeszła jej przez gardło. - Wsiadaj! - wycedziła wartko głosem nietolerującym sprzeciwu.
Przyznam szczerze, byłam zakłopotana w najwyższym stopniu. W głowie kołatały mi się dziwaczne myśli. Pomieszanie z poplątaniem dosłownie i w przenośni. Jak ona mogła tak potraktować moją spódniczkę z Zary za 199.99? Bardzo trafiony prezent od Robaczka! Pamiętam to jak dziś, kiedy to marzyłam o niej GŁOŚNO (ma się rozumieć!) w centrum handlowym, z nadzieją, że może mój luby (stojący obok mnie) moje marzenia usłyszy. I usłyszał, i wysłuchał, to znaczy spełnił. I to od razu! Ha!
Skrzętnie zanotowałam w pamięci kolejne dwie rzeczy. Pierwsza: to ta, aby NIGDY nie ubierać ponownie spódniczki, kiedy to kolejny raz przyjdzie mi spotkać się z moją teściową. You never know, co ona tam może znowu wymyślić. Druga: to czym prędzej, najlepiej zaraz po powrocie, poinformować Robaczka o rodzeństwie. Pewnie złapie się chłopak za głowę i rozdziawi gębę. Ale pewnie też będzie bardzo kontent. Jego ekscytacja i rozgorączkowanie zapewne sięgną Olimpu. Używając jadziowego języka: będzie się jarał jak Ronaldo żelem. Doprawdy, mam nieodparte wrażenie, że ta kobieta jest niczym monstrualny huragan, który sieje spustoszenie fizycznie i psychicznie gdziekolwiek się nie znajdzie. Ona jest, mówiąc bardzo delikatnie, ekscentryczna. Natomiast mówiąc normalnie i do rzeczy: sfiksowana, nieobliczalna, a nader wszystko najwyraźniej opętana. No i stuprocentowo ma ADHD. No i możliwe, że ma jakieś zaburzenia osobowości, zapewne cechują ją osobowość paranoiczna, a może i schizoidalna, a już na pewno dyssocjalna i przypuszczalnie oprócz tego... yyy... spokojnie, z czasem COŚ na pewno jeszcze na nią znajdę.
Naprawdę nie pojmuję jak można przed własnym dzieckiem zataić taką rewelację? Ta myśl zakłóciła mój spokój, porządek i równowagę. Ta myśl... oraz cała masa jakichś obleśnych zwłok drobnego robactwa przyklejonych do szybki mojego kasku... Zatopiona we własnych myślach, dopiero teraz zorientowałam się, iż nie dość, że wsiadłam na ten piekielny (ale też wdechowy!) motor, to jeszcze pędzimy autostradą A1 niczym włoskie Pendolino (niepolskie - ma się rozumieć!) Matko Bossskaaa!!! Jezusie kochany!!! Panie Boże i wszyscy święci!!! Ratunku!!! Błagam, NIE!!! Ja wcale nie chcę jechać tą pyrkawką!!!
Chciałam postukać moją teściówkę po ramieniu i grzecznie się umizgać: "Jadziu kochana, zatrzymaj się, łaskawie cię proszę", jednak przy takiej prędkości nie byłam w stanie nawet odkleić moich dłoni od jej torsu. Zatem, niczym koala torbacz, przyssałam się jeszcze mocniej do jej pleców i ze strachu zaczęłam się modlić. W ciągu całej drogi z Trójmiasta do Warszawy odmówiłam w duchu 13 całych różańców, co daje 650 zdrowasiek oraz 65 "Chwała Ojcu..." W przerwach między modlitwami, klęłam na nią gorzej niż najbardziej wulgarny szewc, jednak w trosce o Wasze dobre samopoczucie, oszczędzę Wam szczegółów...
No! No to dojechałyśmy! I to całe!!! Dzięki Ci Matko Bossskaaa, Jezusie kochany, Panie Boże i wszyyyyyscy pozostali! Ufff!!! Jadźka zatrzymała się gdzieś w centrum stolicy, a dokładniej pod krwisto-czerwonym budynkiem o osobliwej nazwie "LEJDIZ - NAJT KLAB". Gdy zsiadłam w końcu z Harakiri (tak przewrotnie matka mojego Robaczka nazwała swojego seledynowego Ninja) poczułam przeszywający ból w moich dorodnych czterech literach. Był na tyle silny, że nie pozostało mi nic innego jak chodzić z szeroko rozstawionymi nogami, niczym gwiazda porno po całym dniu spędzonym w pracy (czyli wyglądałam tak, jakby mnie przeleciał tabun ciemnoskórych facetów z penisami wielkości maczugi.) Doprawdy nie wiem, co takiego porywającego co poniektórzy widzą w jeździe na motorze. Dupa boli, wiatr dmucha jak jasna cholera, scenerii Człowieku to ty nie popodziwiasz, bowiem widoczność ograniczona - głównie z powodu zamkniętych z przerażenia oczu...i to uczucie, jakby twoje życie miało już teraz dosięgnąć kresu. Dziwne...nawet bardzo dziwne, bo w towarzystwie Jadzi, to nawet po zejściu z motoru miałam takie swoiste poczucie, jakby śmierć czyhała na mnie tuż za rogiem.
O ile sie nie mylę, to trasa samochodem z Gdyni do Warszawy zajmuje około pięciu godzin, czyż nie? Moja teściowa, natomiast, wykonała ją na swoim Harakiri Ninja w niecałe godzinki dwie. Zatem pytanie do tęgich umysłów, niczym matematyczna łamigłówka: z jaką prędkością jechała Jadzia?
- Kaśka, wiesz co... - przerwała nagle moje rozmyślania - z tego co mi opowiadał mój syn o Tobie, wywnioskowałam, iż jesteś trochę sztywna. Dzisiaj, natomiast, gdy cię poznałam zrozumiałam, iż jesteś drętwa jak najsuchszy dowcip. Dlatego, ruszam Ci na ratunek i chcę Cię choć krztynę rozruszać - wypowiedziała to jednym tchem zacierając dłonie z zadowolenia, a gdy skończyła uśmiechnęła się szeroko i łobuzersko.
Że niby co, przepraszam??? Sztywna??? JAAA???!!! Phi! Gdybym NIE była cenioną, lubianą i powszechnie szanowaną nauczycielką, powiedziałabym, że Jadzia (a raczej francowata Jagucha!) O-CI-PIA-ŁA, a tak powiem tylko taktownie, że musi być nieobliczalna i absurdalna. JA, DRĘTWA??? Seriously?
A kto na panieńskim Moni ululał sie do tego stopnia, że puścił pawia na DJ'a i większość jego sprzętu, co zaowocowało tym, iż w całym klubie siadła muza?
Hmm? No JA!
A kto wziął udział w X-Factor z piosenką Show must go on, i jego wykon znalazł się na miejscu pierwszym listy: KOSMICI PROGRAMU - TOP 10?
Hmm? No JA!
A kto...yyy...a kto...yyy...zdaje się, że to było by chyba na tyle moich szaleńczych wybryków w przeciągu tych trzydziestu lat...

Ale to jeszcze nie koniec. O nie!!! Żmijowata Jadwigo, z pocałowaniem ręki dowiodę Ci tego, jak kozacka potrafi być twoja synowa...

C.D.N


poniedziałek, 27 października 2014

PROSTE WARZYWNE CURRY - finezja smaku! ACH!


Kochani! Dziś proste warzywne curry - ulubione danie (o dziwo!) mojego mięsożernego M. Danie jest pikantne, sycące, i meeega zdrowe;-)
Jednego dnia serwuję je samo, drugiego dnia z ryżem, trzeciego z kaszą, a czwartego...a czwartego jestem wdzięczna, że już się skończyło;-) Pomimo, że bardzo je lubię, pomimo iż jest pyszne - czas na inne rarytasy;-) A co!

Składniki:
ok 1,20 kg warzyw (u mnie 2 ziemniaki, 2 marchewki, papryka czerwona, puszka pomidorów, 6 różyczek kalafiora, 2 średnie cebule, 2 ząbki czosnku, pół szklanki groszku mrożonego, jak jest sezon na fasolkę szparagową, dodaję ją również)
puszka cieciorki gotowanej na parze
1/4 szklanki soczewicy czerwonej, bądź żółtej
1 kopiasta łyżka przyprawy curry (bez glutaminianu sody i innych składników chemicznych ;-) u mnie PRYMAT)
1 łyżeczka pasty curry (opcjonalnie, ale ja dodałam)
1 łyżeczka przyprawy garam masala (opcjonalnie, ale ja dodałam;-)
1 kostka rosołowa warzywna BIO (ja swoje kupuje w Rossmann, na dziale ze zdrową żywnością)
1 szklanka wody
1 puszka mleko kokosowego (może być mała)
sól pieprz

1. Cebulę kroimy w piórka, czosnek przeciskamy przez praskę, podsmażamy je wraz z wszystkimi przyprawami na patelni na odrobinie oliwy bądź oleju rzepakowego.

2. Podsmażoną cebulę z czosnkiem i przyprawami przekładamy do garnka, zalewamy mlekiem kokosowym, dodajemy puszkę pomidorów, paprykę i ziemniaki pokrojone w kostkę, marchewki w półtalarki oraz różyczki kalafiora. Zalewamy 1 szklanką wody. Dodajemy kostkę BIO oraz soczewicę i gotujemy 20 min. na małym ogniu sporadycznie mieszając.

3. 3 minuty przed końcem gotowania wrzucamy mrożony groszek i cieciorkę. Danie powinno być gęste, ale jeżeli jest takowe nazbyt to dodajmy więcej wody i będzie GITES;-)

4. Na koniec kosztujemy i doprawiamy solą i pieprzem i VOILA!

Według mojego M. danie najlepiej smakuje na następny dzień.

Polecam Wam Serdecznie!

Do następnego!


czwartek, 23 października 2014

Zapiekana owsianka z jabłkiem i bananem. MEEEGAAA!!!




Lubicie owsianki? Bo ja nieeee!!! Ale w tej wersji - UWIELBIAM! I to danie musi przynajmniej raz w tygodniu zagościć na naszym stole;-)
Inspiracją stał się dla mnie przepis zaczerpnięty z książki "Przepis na sukces Ewy Chodakowskiej" autorstwa...nikogo innego jak pani Chodakowskiej we własnej osobie;-) By the way, Ewkę kocham megaśnie i razem z nią w wolnych chwilach spalam tkankę tłuszczową;-) Naprawdę jest fajnie, kiedy "trenerka wszystkich Polek" woła do mnie z ekranu telewizora: "Świetnie Ci idzie!!! Suupeer! Tak trzymaj"... podczas gdy ja właśnie postanowiłam zrobić sobie krótką przerwę;-D
No, ale wracajmy do owsianki. Gwarantuje Wam, że jest cudna, miódna i po prostu ACH!!! Koniecznie musicie ją zrobić w domu;-)

Składniki:

4 łyżki płatków owsianych
1 łyżka otrębów (u mnie orkiszowych, ale dodajcie jakie tam macie pod ręką)
1 jabłko
1 banan
3/4 szklanki mleka 1,5%
1 łyżeczka miodu (u mnie syrop z agawy, bo miód w wysokich temperaturach traci swoje cenne właściwości. Syrop z agawy kupiłam w Rossmann na dziale ze zdrową żywnością)
1 łyżeczka wiórków kokosowych
1/2 łyżeczki cynamonu
1 łyżeczka płatków migdałowych (opcjonalnie)

1. Płatki owsiane i otręby zalewamy gorącym mlekiem i pozwalamy im się zrelaksować przez ok 10 min.

2. Owoce obrać ze skórki, jabłko zetrzeć na grubych oczkach, banana pokroić w półplasterki.

3. Owoce wraz z miodem (bądź z syropem z agawy), cynamonem, wiórkami kokosowymi, płatkami migdałowymi dodajemy to płatków owsianych i dobrze mieszamy.

4. Tak przygotowaną owsiankę przełożyć do naczynia żaroodpornego i zapiekać ok 25 min w temp. 180 C.

VOILA!!! I ten zapach w domu... ACH!!!

Smacznego, Bon Apettit, Enjoy! 


wtorek, 21 października 2014

TEŚCIOWA

Zanim zasmakowałam tej przyjemności poznania mojej teściowej (taaa...), wyobrażałam ją sobie jako kobietę niską, szczupłą, dystyngowaną, nienagannie ubraną (oczywiście!), z ustami pomalowanymi wiśniową szminką, na nosie której spoczywały okulary o kształcie idealnych migdałów, a długie jej włosy upięte w perfekcyjny kok (ma się rozumieć!) Co do charakteru, byłam przekonana, że nie będzie wychodzić poza szereg pozostałych teściowych, czyli widziałam oczami duszy kobitkę, najprościej ujmując: wredną, chodzącą alfę i omegę, matkę syna idealnego, czepialską, a nader wszystko matkę dobrej rady... Doszło nawet do tego, iż w wolnej chwili ćwiczyłam asertywność, to znaczy riposty jakimi mogłabym smagać tę matkę idealną:
-...nie mamo, nie będzie gromadki dzieci tuż po ślubie, wszak chce być matką NIEpolką...
-...nie mamo, nasz pies nie będzie nazywał się Reksio, tylko Browar, a kota nie nazwiemy Mruczek, tylko Sznaps...
-...nie mamo, nie będę miała firanek w domu, nie przeszkadza mi, że sąsiedzi przyglądają się jak uprawiam seks z twoim synem...
Kiedy po raz pierwszy poznałam swoją teściową (a było to dokładnie dwa lata, trzy miesiące i dni cztery po ślubie moim i Robaczka) w głowie kołatała mi się jedna myśl, że mój dobry, czuły, wrażliwy, o gołębim sercu, po prostu wspaniały mąż, bankowo, został adoptowany. On musiał być adoptowany! Panie Boże, proszę... niech on będzie adoptowany...
Kiedy po raz pierwszy JĄ poznałam, zrozumiałam, że przez ten długi okres mój wzorowy małżonek wcale celowo (jak mi się wtenczas wydawało) nie odwlekał naszego spotkania, wymyślając coraz to ciekawsze i bardziej absurdalne wymówki:
 - ...no wiesz kochanie, zdaje się, że mama wyjechała na kilkudniowy zlot motocyklistów do Starego Olesna...
- ...mama w tym tygodniu nie da rady...intensywnie przygotowuje się do 65 Amatorskiej Ligii MMA...
- ...na ślub nie zdąży, pojechała na szkolenie survivalowe Mocne Bieszczady...
- Zaraz, zaraz! Chwileczkę! STOP!!! - krzyknęłam chyba o ton za głośno, bo Browar, nasz pudel, zaczął wierzgać niczym młody rumak i nerwowo poszczekiwać - chcesz mi powiedzieć, że twoja matka, Rambo w spódnicy (ma się rozumieć!), nie zjawi się na naszym ślubie, bo wyjeżdża na jakąś tam pożal się Panie Boże szkołę przetrwania?
- Hmm...- widać, że kontemplował moje słowa - w sumie nigdy nie widziałem mojej mamy w spódnicy...
Nie pozostało mi nic innego jak zrobić to co robię najlepiej, czyli wywrócić oczami i prychnąć z niezadowolenia. "... nigdy nie widziałem mojej mamy w spódnicy..." no tak, przecież w tym momencie to było najistotniejsze, prawda?  
Najgorsze w całej tej osobliwej sytuacji, nie było wcale to, że moja przyszła teściowa nie pałała chęcią by mnie poznać, tylko to, że mój oblubieniec traktował te okoliczności niczym status quo. Ot nic się nie stało! Nie będzie jej na naszym ślubie? Eeee, to nic kochanie, JA BĘDĘ! I po części zdawało mi się, że do takich zdarzeń, z jego matką w roli głównej, był poniekąd przyzwyczajony. Ta kobieta coraz bardziej mnie intrygowała. Naprawdę zaczynała być surrealistyczna.
A więc stało się. Ten dzień nadszedł. Ta dam!!! No! No to...
Kiedy po raz pierwszy poznałam moją teściową (w końcu!), byłam przekonana, iż mam do czynienia... z teściem. Miałam przed sobą babochłopa wzrostu około metr osiemdziesiąt, postury wręcz monstrualnej, z mięśniami dwa (BA!) nawet trzy razy większymi niż posiada mój Robaczek, włosy krótkie, ścięte na jeżyka, cera blada bez makijażu (wręcz zdawała się krzyczeć do ciebie: make-up? co to jest make-up?), ubrana jakby to powiedziała teściowa tradycyjna, czyli normalna: "nagannie", znaczy się w luźne spodnie moro, czarne glany, i czarny t-shirt z białym nadrukiem "HAVE A NICE DAY" oraz z dumnym i ostentacyjnym fuck'erem po środku (yyy???).
- Ty musisz być Kasia - powiedziała wyciągając do mnie swoja silną dłoń - Jadzia jestem, więc mów mi po prostu Jadzia - wzruszyła lekko ramionami.
JA-DZIA...Rany Bossskieee! A ja myślałam, że Jadziek już nie ma, że wymarły śmiercią naturalną w jakimś osiemnastym wieku, pewnie, wraz z innymi Babami Jagami, a tu patrz Człowieku, przetrwała taka jedna do dwudziestego pierwszego. Silna Bestia! Ach!
- Bardzo mi miło - bąknęłam, jednocześnie przyglądając się jej tatuażowi na nadgarstku, który deklarował: "JARO MA DURZEGO". Musiała to zauważyć, gdyż zachichotała radośnie i odrzekła:
- Eeee...to był tylko taki zakład z moim byłym, no wiesz... - yyy... chyba jednak nie wiem, bo gdyby nawet Robaczek posiadał penisa sięgającego wierzchołka Kilimandżaro, ja bym sobie tego nie wytatuowała na przegubie, NEVER! - sęk w tym, że Jaro naprawdę miał dużego - pochylając się dyskretnie, szepnęła mi do ucha głosem niebywale niskim.
Czekałam, aż zacznie się śmiać tym swoim gromkim śmiechem, potwierdzając, że był to tylko niewinny, sprośny żarcik zdziwaczałej, starszej pani, Jadzia jednak odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę parkingu, odsłaniając tylnią część swojego nietuzinkowego t-shirtu, który to informował, że "NIE MAM 60 LAT, TYLKO 18 I 42 LATA DOŚWIADCZENIA".
- Młody! Ty wracaj na chatę, a Kaśka jedzie ze mną na małą przejażdżkę - krzyknęła do Robaczka nawet się nie odwracając. Zaskoczyła nas oboje tą, nazwijmy to, "propozycją", wszak mieliśmy inne plany. Wspólna kawka, może kolacja, jakieś spokojne miejsce, gdzie moglibyśmy porozmawiać i poznać się bliżej, a także obejrzeć nasze wspaniałe zdjęcia z wesela, na które to Jadźka się łaskawie nie zjawiła...ale dobrzeee...ten temat zostawmy, niech odpoczywa, niech da się zapomnieć, bo ilekroć o tym myślę, ciśnienie skacze mi do 180/110.
- Mamo, tylko proszę cię, nie wystrasz jej! - krzyknął Robaczek do odchodzących pleców swojej rodzicielki - i błagam! Nie wpędźcie się w żadne kłopoty! - dodał troskliwie.
Doprawdy, frapujące zjawisko. Ciekawe, kto tu jest rodzicem, a kto dzieckiem? Hmm?
- Młody! Już robisz w gacie? Rany! WY-LU-ZUJ chłopie! Wracaj na chatę, zrób nam coś do jedzenia, jak wrócimy na pewno będziemy wilczo-głodne! - tym razem się odwróciła, dodała do tego łobuzerski uśmiech i jednym okiem mrugnęła zaczepnie do swojego jedynaka.
Podeszłam do Robaczka, cmoknęłam go w policzek i poszłam w ślad za moją teściową Jadźką.
- Kochanie! Pamiętaj, że nie musisz się na nic godzić! Jeżeli nie masz ochoty na buggykiting, albo MotoCross to po prostu tego nie rób, ok? - krzyknął z nieudawaną nutą niepokoju w głosie.
- Hehe..dobre. Jasne, jasne. Spoko, o mnie się nie martw - pomachałam mojej lepszej połowie i zniknęłam pośród zgiełku samochodów na parkingu.
Miałam nieprzyjemne uczucie w podbrzuszu. Dręczyły mnie pytania, na które nie znałam odpowiedzi: dokąd mnie zabiera? Co będziemy robić? Czy będziemy miały o czym rozmawiać? Czy pojawi sie TA niezręczna cisza, która zabija naturalność relacji międzyludzkiej? Czy mnie polubi? A może Robaczek ma powody, by się o mnie martwić?

Wiedziałam, że teściowa to taki gratisik do małżeństwa, z którym w sumie nie wiadomo co począć, jak się z tym obchodzić, gdzie to umieścić, albo raczej gdzie schować, aby nie przeszkadzało. Jeśli chodzi o mnie to ja za taki gratisik podziękuję. To znaczy, nie dziękuję. Nie chcę, nie potrzebuję!

Wiedziałam, że pierwsze spotkanie z teściową do najłatwiejszych może nie należeć, ale takiego scenariusza wydarzeń się nie spodziewałam...


C.D.N...

poniedziałek, 20 października 2014

Kanapka z jajkiem sadzonym. PYYYCHAAA!!!;-)




Jedliście już taką kanapkę? 
a) TAK
b) NIE

Jeśli wybrałeś/łaś odpowiedź a) to tylko grzecznie Ci o niej przypominam, gdyż jajeczko jest pokarmem doskonałym, tzn. może dostarczyć nam niemal wszystkich składników odżywczych. Jakie faktycznie ma wartości, decyduje to, co jadła kura. Dlatego wybierajmy jajka z hodowli ekologicznych lub te pochodzące od kur wolno biegających po podwórku u babci Janinki na wsi. Tak...tak... wiem jestem szczęściara, że mieszkam tu gdzie mieszkam;-) takich jajeczek Ci u nas dostatek;-)

Jeśli wybrałeś/łaś odpowiedź b) to KONIECZNIE MUSISZ SPRÓBOWAĆ!!! ;-P Kanapeczka jest nietradycyjna, będzie stanowić miłe urozmaicenie w Twoim jadłospisie. Wybierasz składniki, które lubisz. U mnie sałata, plasterek dobrej jakości szynki, plasterek sera, pomidor, kawałek papryki czerwonej i nasze cudne jajeczko przyprawione solą morską, świeżo zmielonym pieprzem, tymiankiem i ziołami prowansalskimi. Jeżeli nie lubicie jajeczka rozpływającego się po kanapce - dla mnie MNIAAAAMMMM! - to podsmażcie je sobie po obydwu stronach. No i VOILA!!!





Do następnego!
Smacznego! Bon Apettit! Enjoy!


piątek, 17 października 2014

Naleśniki pełnoziarniste z sosem wiśniowym "MAGIA SMAKU"!!!



TO DANIE RZĄĄĄDZIIIII!!! OH! Jak to danie rządzi! Robię je przynajmniej raz w tygodniu. A to na obiad, a to na podwieczorek, raz nawet na kolacje...a co tam!;-) Meeeega pyszne, meeega proste i przede wszystkim to zdrowa przekąska, no chyba, że dodacie do tego jeszcze Nutellę - jak mój M;-) 

Podstawowy przepis na naleśniki pełnoziarniste (8 sztuk):
2 jajka "0" ma się rozumieć;-)
1 szklanka mąki pełnoziarnistej (orkiszowej, pszennej, żytniej - jaką tam macie pod ręką)
1 szklanka mąki pszennej zwykłej
1 szklanka mleka (u mnie 1,5%)
1 szklanka wody
szczypta soli

Wszystko BACH, BACH do miseczki, mieszamy ubijaczką do jajek i pozwalamy masie naleśnikowej się zrelaksować przez minut ok 10;-)

Sos wiśniowy:
ok 1/2 kg wiśni bez pestek - poza sezonem mogą być oczywiście mrożone
1/2 szklanki wody
1 kopiasta łyżka cukru trzcinowego
1/2 łyżeczki aromatu migdałowego (u mnie zawsze Delecta)
szczypta przyprawy korzennej (u mnie firmy Kotayi - jest cudowna!!!) 
3 łyżki mąki kukurydzianej wymieszanej w 1/4 szklanki wody
1 łyżka płatków migdałowych
syrop klonowy (opcjonalnie, ale jest bardzo zdrowy, mniej kaloryczny niż miód;-)



1. Naleśniki smażymy na kapce oleju rzepakowego.

2. Rozmrożone wiśnie wrzucamy wraz z sokiem do garnka, zalewamy wodą, dodajemy przyprawę korzenną, aromat migdałowy, cukier trzcinowy i gotujemy ok 15 min na średnim ogniu, sporadycznie mieszając.

3. Dodajemy mąkę kukurydzianą wymieszaną z wodą, mieszamy i chwilkę jeszcze gotujemy. 

4. Płatki migdałowe prażymy na patelni bez tłuszczu.

Na usmażone naleśniki umieszczamy sos wiśniowy, składamy posypujemy uprażonymi płatkami migdałowymi i skrapiamy syropem klonowym. MMMNNNIIIAAAMMM!!!!!!!! 

Aaaaaaa! No chyba, że bardziej przypadnie Wam do gustu wersja mojego M, czyli na usmażonego jeszcze ciepłego naleśnika rozprowadzić łyżkę Nutelli, polać ją sosem wiśniowym, naleśnika złożyć, posypać...itd;-) Achhh! Wiadomo czekolada cudownie komponuje się z wiśniami;-)

No dobrze kochani, to tyle, dajcie cynka, koniecznie, jak Wam smakowało, a ja śmigam popracować ździebko nad moim kolejnym opowiadaniem. Zdradzę Wam mały sikret;-P... tym razem będzie o TEŚCIOWEJ;-D hehe 

Smacznego! Bon Appetit, Enjoy!


środa, 15 października 2014

Falafel w tortilli z surówką z czerwonej kapusty i sosem czosnkowym! CUUUDOOOO!!!!



Kurczę, ale to dobre! To jest tak dobre, że moja znajomość języka ojczystego jest zbyt uboga, by wyrazić czy opisać ten niebiański smak. Zawsze serwuję falafel w tej właśnie wersji. I zawsze po zjedzeniu jestem meeeega z siebie dumna, chociaż wielkiej filozofii kulinarnej to tutaj nie ma;-) Wszakże w Restauracyjce Literackiej gotuje prosto;-) A jak!
Dla tych, którzy z falafelem nie mieli jeszcze do czynienia, to informuję wszem wobec, że jest to bardzo popularna potrawa wegetariańska w krajach arabskich, w postaci kotlecika bądź kulki wykonywana z ciecierzycy i smażona na głębokim tłuszczu. W Restauracyjce Literackiej na głębokim tłuszczu nie smażymy NEVER!!!, więc to będzie wersja z piekarnika! Wariant, słowo daję, o niebo lepszy!

porcja na 6 dużych tortilli:

Falafel:
400 g ciecierzycy namoczonej w wodzie przez 24h, bądź tylko na noc
1 duża cebula
2 ząbki czosnku
1 łyżka pietruszki (u mnie poza sezonem zawsze mrożona)
1 łyżeczka sezamu (opcjonalnie)
1 łyżeczka kminu rzymskiego
1/2 łyżeczki ziaren kolendry
szczypta pieprzu cayenne
mała szczypta soli morskiej 
świeżo mielony pieprz 

Cebulę wraz z pokrojonym czosnkiem zrumieniamy na patelni na odrobinie oleju rzepakowego. Sezam i przyprawy ugniatamy w moździerzu. W wysokim naczyniu łączymy ciecierzycę, cebulę i czosnek, sezam z przyprawami. Blendujemy na jednolitą masę. Wykładamy na blachę piekarnika wyłożonego papierem do pieczenia, tworząc łyżką średniej wielkości płaskie kotleciki. Pieczemy w 180 C 15 min (do zarumienienia).

Surówka z czerwonej kapusty:
1/2 małej główki czerwonej kapusty
2 spore marchewki

Dressing:
sól, pieprz
4 łyżki oleju lnianego/oliwy/oleju rzepakowego (u mnie olej lniany)
3 łyżki octu jabłkowego
1 łyżka miodu/syropu z agawy (u mnie syrop)
1 spora łyżeczka ulubionej musztardy (u mnie Dijon) 

Wszystkie składniki dressingu mieszamy w miseczce najlepiej używając do tego trzepaczki do jaj. Kapustę szatkujemy drobno, przyprawiamy solą i odstawiamy na chwilkę, aby zmiękła. Pozbywamy się nadmiaru soku. Marchewkę ścieramy na małych oczkach. Łączymy z kapustą i drssingiem. Odstawiamy na chwilunię, aby się przegryzła;-)

MISTRZOWSKI Sos czosnkowo-ziołowy:
3 łyżki jogurtu naturalnego
3 łyżki majonezu (u mnie light)
3 ząbki czosnku
1/2 łyżeczki czosnku granulowanego
szczypta ziół prowansalskich, tymianku, oregano, bazylii, majeranku

Jak zapewne się domyślacie, wszystko BACH BACH do miseczki, mieszamy i VOILA!!!

Jak podajemy?
1. Tortilla
2. Sos czosnkowy
3. Surówka z czerwonej kapusty
4. Falafel
5. Sos czosnkowy
... i ZWIJAMY ... i SZAMAMY!!! Mmmmmniaaaammmmm!!!

Smacznego! Bon Apettit! Enjoy!




poniedziałek, 13 października 2014

ZAPIEKANKA SEROWO - POROWO - ZIEMNIACZANA "Poproszę o dokładkę" ;-)

Kochani! No to po męczącym balangowym weekendzie, czas na jakiś prosty i szybki obiadek. A co! Zostały Wam może ugotowane ziemniaczki? Nie wyrzucać! Broń Panie Boże i wszyscy święci;-) W Restauracyjce Literackiej z resztek jedzenia, wykonuje się nowe dania pierwszej klasy;-) A jak! 
Dziś proponuję zapiekankę, która będzie smakować nawet mięsożercom, i która jak wszystkie dania na tym blogu, będzie banalnie prosta!

 


Składniki na średniej wielkości naczynie żaroodporne:

ok 1/2 kg ugotowanych ziemniaków
1 por (jasno zielona i biała część)
2 ząbki czosnku
ok 20 dkg sera (startego na tarce o grubych oczkach) o wyrazistym smaku (u mnie jak zwykle Królewski)
jedno opakowanie mieszanki serów twardych typu Parmezan, Grana Padano
1 łyżeczka posiekanej natki pietruszki
150 ml śmietany 18%
sól, pieprz, 
szczypta mielonej gałki muszkatołowej
1 łyżeczka masła klarowanego/oleju rzepakowego/oliwy 

1. Por pokroić na talarki i zrumienić na maśle klarowanym wraz z czosnkiem przeciśniętym przez praskę.

2. Ziemniaki pokroić na centymetrowe plasterki. Ułożyć na dnie naczynia żaroodpornego. Przykryć warstwą porów z czosnkiem, startych serów, odrobiny pietruszki. Doprawić solą, pieprzem i szczyptą gałki muszkatołowej. 

3. Warstwy powtarzać, aż do zużycia wszystkich składników, kończąc warstwą sera na wierzchu. 

4. Śmietanę doprawić solą, pieprzem i wlać na wierzch zapiekanki. 

5. Zapiekać 30 min w temp 180 C.


VOILA!!! 

A nie mówiłam, że będzie prosto!;-)

Dla urozmaicenia tejże zapiekanki, następnym razem możecie dodać jeszcze troszkę grzybków, albo trochę sera pleśniowego, albo tego i tego... MNIAMMMMM!!!!

Mmmmmm... W końcu w życiu chodzi o to, aby było mruczenie...

czwartek, 9 października 2014

Niebiańskie GOFRY "OCH! ACH!" i bez wyrzutów sumienia ;-)




Kochani! Dla niektórych zabrzmi to mało skromnie. Inni, natomiast, z uznaniem stwierdzą, że ta Wioleta, ta zwykła Wioleta przez "W" i jedno "t" - wow, jakże ona jest pewna siebie!!! No cóż, nie dogodzę. Ostatecznie liczy się tylko to co ja myślę o samej sobie;-) HA! A no myślę sobie, Kochani, że w pieczeniu gofrów jestem FE-NO-ME-NAL-NA! Ba! WY-BI-TNA! A niech mnie! Nawet PER-FEK-CYJ-NA!!;-P Jest w tym i dobra wiadomość dla Was, ma się rozumieć, a no taka, iż przepisem na jakże wyborne, kapitalne, wirtuozerskie gofry podzielę się z Wami. A jak!!!;-)

Aby osiągnąć podniebienny orgazm - tu bez perwersyjnych skojarzeń proszszęęęę;-P, będziecie potrzebować:

3 jajka - "0", a jakże by inaczej;-)
1/2 szklanki cukru trzcinowego
1 1/2 aromatu waniliowego (u mnie zawsze firmy Delecta - w smaku wydają się najbardziej waniliowe)
1/2 szklanki oleju rzepakowego
+ olej rzepakowy do smarowania powierzchni gofrownicy
1 1/2 szklanki mąki pszennej pełnoziarnistej
1 1/2 szklanki mąki pszennej zwykłej
1 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
3 szklanki mleka (u mnie 1,5%)
szczypta soli

Sól, jajeczka, cukier ubijamy mikserem, bądź ubijaczką do jajek. Dodajemy aromat, olej i mieszamy dalej. Następnie mąka, proszek i mleczko. Mieszamy do uzyskania masy bez grudek i VOILA!!!;-)

Masa musi się zrelaksować przez minimum 10 min, więc odstawcie ją na bok i zostawcie w spokoju ;-) po czym możemy spokojnie przejść do upieczenia tych małych cudeniek! Już sam zapach, który unosi się po domu jest niebiański! Achhh! Gofry są tak bossskieee, że potraktowanie ich cukrem pudrem dla ozdoby, bądź serwowanie ich z jakimiś, Bóg jeden tylko wie dodatkami, oznaczałoby profanację;-)

Każdorazowo po upieczeniu odstawiamy na kratkę, aby nam nasze cudeńka odparowały, no chyba że wolicie gąbczaste, to spoko;-P

Pewnie bystrzejsi zauważyli, że z takiej ilości składników wyjdzie całkiem spora ilość goferków. Z doświadczenia wiem, że lepiej od razu zrobić więcej, niż organizować walkę wręcz o ostatniego;-)



No! No to bądźcie równie wspaniałomyślni jak JA i jak macie swój przepis na przewyborne... zjawiskowe gofry, to się podzielcie w komentarzach poniżej;-) Jak okażą się lepsze, to przynajmniej będę wiedziała kogo unicestwić. Hehe;-P 

Do następnego!

Smacznego! Bon Appetit! Enjoy!





środa, 8 października 2014

Prosta, szybka, aromatyczna... czyli wegetariańska zupa marokańska!

A skąd wegetarianie czerpią białko, skoro nie z mięsa? A no głównie z roślin takich jak: soczewica, soja, cieciorka;-) Dziś proponuję Wam zdrowy, syty i lekko pikantny obiadek w 25 minut.
Proszszszeee;-)

Wegetariańska zupa marokańska z soczewicą czerwoną




Składniki:

1 duża cebula
4 ziemniaki
2 marchewki
1 papryka czerwona
1/2 szklanki soczewicy czerwonej
1 łyżka masła klarowanego
1 1/2 litra wrzątku
1 kostka rosołowa: warzywna BIO - ja swoje kupuje w Rossmann na dziale ze zdrową żywnością;-)

Warzywa obieramy. Cebulę podsmażamy na maśle klarowanym. Zalewamy wrzątkiem. Dodajemy pozostałe pokrojone warzywa, kostkę rosołową, przyprawę marokańską i soczewicę.
Gotujemy 20 min.

Czyż nie pisałam, że będzie szybko i prosto?;-P Teraz koniecznie dajcie znać czy zupka Wam smakowała!


Dr Umberto Veronesi "Z rakiem walczy się przy stole. W stronę wegetarianizmu."

Kochani! Nie ukrywam, że śmierć Anny Przybylskiej bardzo mną wstrząsnęła i ponownie skłoniła do refleksji nad kruchością i ulotnością naszego cennego życia. Najgorsze jest to, że nowotwory stały się na tyle poważną chorobą cywilizacyjną, że zapewne już niedługo będą stanowić główną przyczynę zgonów w naszym kraju. Dlatego też koniecznie muszę, jak i przede wszystkim bardzo chcę, podzielić się z Wami informacjami zawartymi w książce: Walka z rakiem zaczyna się przy stole. W stronę wegetarianizmu. Jest to bardzo ciekawa książka autorstwa dr Umberto Veronesi - włoskiego onkologa światowej sławy.
Już na wstępie pragnę podkreślić, iż nie mam zamiaru nikogo przekonywać do przejścia na wegetarianizm, gdyż sama wegetarianką nie jestem - JESZCZE! ;-) Dla mnie, osobiście, jest to wyjątkowo trudne...natura "wyposażyła mnie" w grupę krwi "0", co powoduje, że jestem typowym mięsożercą, a raczej mięsożerczynią;-) Między innymi dla takich jak ja, Veronesi proponuje takie oto wyjście z tej sytuacji:
spożywanie:
- 2 x w tygodniu drobiu,
- 2 x w tygodniu ryb,
- 3 x w tygodniu przestrzeganie diety wegetariańskiej.



Od kwietnia tego roku dzielnie trzymam się tego harmonogramu - mój M. (miłośnik kotletów schabowych) też. Biedak nie ma wyjścia, gdyż w domu gotuję JA;-) Bądź co bądź, na dobre mu to wyszło, bo od kwietnia schudł, aż 8 kg;-) Juuuupiiii!
Nie wiem czy Was to zainteresuje, czy też nie, w każdym razie, dokładnie taki sam model żywienia proponuje znany brytyjski kucharz Jamie Olivier;-)
A dlaczego współczesny człowiek powinien zostać wegetarianinem? Dr Umberto Veronesi we wspomnianej publikacji podaje całe mnóstwo powodów popartymi badaniami naukowymi. Naprawdę zachęcam Was do jej lektury!
Książka ma prawie trzysta stron, więc ciężko tu będzie wspomnieć o wszystkim.

Kilka ciekawych faktów:

- wegetarianie są o 40% lepiej chronieni przed rakiem, od 20% do 80% przed chorobami układu krążenia i od 20% do 60% przed nadciśnieniem tętniczym. Ważą średnio o 10% mniej niż wszystkożercy.

- 30% nowotworów spowodowanych jest dietą zbyt bogatą w tłuszcze pochodzenia zwierzęcego. Niektóre z nich, jak rak jelita, są bezpośrednio związane ze spożywaniem mięsa, inne, jak na przykład nowotwory macicy, wynikają z otyłości.

- od 30% do 70% nowotworów, jak dowodzą aktualne badania, da się uniknąć dzięki właściwej diecie

- podstawowe aspekty rozwoju raka:
czas: ryzyko zachorowania na raka wzrasta z wiekiem, zatem wraz z wydłużaniem się życia ta choroba będzie coraz powszechniejsza
środowisko: warunki zewnętrzne, jak zanieczyszczenie środowiska, DIETA, palenie tytoniu i promieniowanie, a także aktywność fizyczna (a raczej jej brak)
czynniki genetyczne i epigenetyczny: (aspekt występujący najrzadziej)

W większości przypadków impuls do transformacji zdrowych komórek w nowotworowe pochodzi z czynników środowiskowych.

- według danych ONZ produkcja mięsa jest odpowiedzialna za 18% globalnej emisji dwutlenku węgla. Każda sztuka z 1,4 miliarda bydła hodowlanego na pięciu kontynentach produkuje około 500 litrów metanu.

Istnieje wiele mitów na temat diety wegetariańskiej. Właściwie nie jest to dieta, a styl życia.
Serdecznie polecam bardzo ciekawy artykuł, który (mam nadzieję) rozwieje wszystkie Wasze wątpliwości dotyczące wegetarianizmu.


Pozdrawiam Was ciepło!

poniedziałek, 6 października 2014

Z serii DIY (do it yourself) :-P - przyprawa marokańska

Kochani! Cudowna mieszanka przypraw z przeznaczeniem dla wegetariańskiej zupy marokańskiej (już niedługo w Restauracyjce Literackiej!), kurczaka bądź ryby po marokańsku;-) 
Dostarcza naprawdę głębokich doznań smakowych;-) Przechowywana w szczelnie zamkniętym słoiczku, posłuży nam dłuuuuuugoooo;-)




Zatem dosyć gadania, przejdźmy do działania!

2 łyżeczki czerwonej ostrej papryki
2 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
1 łyżeczki mielonego kardamonu
2 łyżeczki imbiru
1 łyżeczka soli (u mnie najzdrowsza - czyli himalajska różowa)
1 łyżeczka ziela angielskiego mielonego
ok 3 łyżeczek świeżo zmielonego pieprzu (u mnie kolorowy)
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka czosnku granulowanego
1 łyżeczka kurkumy
1 łyżeczka kminu mielonego
2 zmielone liście laurowe (zmielone w młynku do kawy bądź ugniecione w moździerzu)
1 łyżeczka cebuli granulowanej 
1 łyżeczka ziaren kolendry (zmielone w młynku do kawy bądź ugniecione w moździerzu)

Wszystko ładnie razem mieszamy i BACH do słoiczka! ;-)
Jeżeli będziecie mieli jakiś problem z dostaniem jakiegoś "zioła" dajcie cynka w komentarzach poniżej. Pomogę! No, ale myślę, że będzie GITES!;-)

niedziela, 5 października 2014

LOST

            Another dim and rainy day, as if it reflected the atmosphere of gloom in Tom's and Jenny's flat. He was a young and ambitious scientist, whereas she spent almost all her days in a beauty parlor: 'Stunning' where she worked as a hairdresser. From the very beginning they hadn't looked like the perfect match for each other, so it wasn't a surprise that they were quarrelling again:
- You're spending all these bloody days in this messy laboratory of yours!!! - shouted Jenny - I'm sick and tired of it!!!
- And you, my darling, keep reminding me of that as if I didn't know about it myself! - snapped Tom - Can't you simply understand that I'm in the middle of discovering something extraordinary?! Something that humanity hasn't seen yet! Something, that might change our world! - exclaimed Tom with passion.
- Well Thomas, frankly speaking, I can't imagine that! The last thing you invented for the sake of humanity, as you call it, was this super, extra, fantastic helmet with this bloody GPS that keeps messing our garage, because nobody wants to buy it!! - screamed the woman with the blatant irony.
'That's it...I've had enough...It's the final straw...' - thought Tom and slammed the door behind him as he was walking towards his laboratory. 'I'll show you, sweetie, I'm a real genius' - promised to himself clenching his fists.
            The next week was very quiet. Tom's pride made him speechless and any time Jenny wanted to make up with him, he gave her the cold shoulder. He worked days and nights. He barely ate and slept. He didn't answer his phone and he forgot to feed his cat: Julius Caesar. He could only think about Jenny's bitter words.
But then, suddenly the deathly and uncomfortable silence was interrupted by Tom's delirious joy. He laughed uncontrollably and jumped around. His thorough analysis of one of Pythagoras's works, found in an old second-hand shop in Greece, proved its worth. He made a remarkable discovery. He accomplished this what a large number of alchemists hadn't managed to obtain since centuries. Finally, HE made it! No one else but Tom, could take any object and fold it using this intricate and known only for him pattern, that made things disappear...vanish forever. For amateurs, it looked like origami but for those initiated into scientific experiments, it was nothing else but a hard science. Just to be absolutely sure, Tom took Jenny's scarf, which was dumped on the armchair in his laboratory, and started folding it. First one edge...then another..forward and backward..thirty second more and: 'puff..' - the scarf was gone. The man whooped with sheer delight.
- I did it!!! I'm a genius!!! - screamed Tom wildly. And then Jenny entered the room. She was staring at him with furious and reproachful look.
- Well, as I can hear, you're blissfully happy because of the fact we haven't spoken to each other for a week!
            Those were her last words...Without any hesitation, Tom approached her and started folding..first Jenny's left arm then right leg..neck..knees...He would never forget this pattern. She wanted to ask a question but in her complete surprise she was unable to do it. Last three seconds..last foldings..: 'Puff..' Jenny was gone.
- Bye sweetie...- whispered Tom smiling and having no remorse that he lost her for ever.


piątek, 3 października 2014

Banalnie prosta francuska zupa cebulowa z grzankami home-made i serem! MMNIIIAAAMM!!!!

Za każdym razem kiedy serwuję tę zupę, proces konsumpcji przez Osobę zaczyna się jednakowo:
Pierwsza łyżka zupy trafia do ust Osoby.
- Co to za zupa? - Osoba pyta.
- A cebulowa - odpowiadam.
- Cebulowa? - Osoba bardzo się dziwi.
A no cebulowa moi drodzy;-) Pyszna i prosta, bez cebulowego posmaku. Aby potwierdzić prawdziwość tych słów dodam tylko, iż mój M, który cebuli nie znosi, tej zupy zawsze zjada talerzy dwa!;-) Zupa jest syta, ziołowa, idealna na jesienne obiady!
Zatem dosyć gadania, przejdźmy do działania!




Składniki:

6 dużych białych cebul
2 kostki bulionowe WOŁOWE (koniecznie!!!) najlepiej bio, bądź własnej roboty, od biedy mogą być te tradycyjne (bądźcie jednak świadomi, że zawierają one tłuszcze utwardzane i glutaminian monosodowy, sztuczne barwniki i aromaty)
2 szklanki wrzątku
po 1/2 łyżeczki suszonego tymianku, ziół prowansalskich, oregano, majeranku
świeżo zmielony pieprz (u mnie kolorowy)
1 niepełna łyżka masła klarowanego
2 bułki kajzerki (aby było zdrowiej, mogą oczywiście też być grahamki)  
10 dkg wyrazistego tartego żółtego sera (u mnie Królewski)

1. Cebulę kroimy na większe kawałki. Podsmażamy na maśle klarowanym do zarumienienia.

2. Podsmażoną cebulę wrzucamy do garnka. Dodajemy kostki bulionowe. Zalewamy 2 szklankami wrzątku i gotujemy 20 min. na średnim ogniu pod przykryciem, sporadycznie mieszając.

3. W tym czasie przygotowujemy grzanki: kajzerki kroimy na pół, potem na podłużne paseczki, a następnie w kostkę średniej wielkości. Wrzucamy je na patelnię, na której smażyliśmy cebulę (dzięki temu będą miały delikatnie cebulowy posmak) i na baaaaardzo małym ogniu suszymy nasze kosteczki ok 15 min. Oczywiście możecie również skorzystać z gotowych grzanek. Ja często kupuję ziołowe. Świetnie się sprawdzają i są przyjemnie chrupiące.

4. Wracamy do naszej zupy. Po ok 20 min dodajemy zioła i pieprz (Ci bardziej spostrzegawczy pewnie zauważyli, że nie dodaję soli - tak, kochani, to nie błąd - kostki bulionowe mają jej wystarczającą ilość). Wszystko ładnie miksujemy blenderem i jeszcze chwilkę podgotowujemy.






A jak tę zupkę serwować?
wariant a) najpierw na talerz kładziemy grzaneczki, grzaneczki posypujemy startym serem i zalewamy gorącą zupą, następnie ponownie posypujemy odrobiną sera. Ser będzie się cudownie ciągnął;-)
wariant b) jest to metoda mojego M. - najpierw talerz posypujemy startym serem i zalewamy gorącą zupą, następnie dodajemy grzanki i ponownie posypujemy odrobiną sera.

Macie swoją wersję zupy cebulowej? Jeśli tak, koniecznie się podzielcie przepisem;-) no i dajcie znać, który wariant serwowania tej zupki Wy wolicie;-)

Aaaaaa!!! I jeszcze jedno! Cebula jak to cebula ma wszechstronne właściwości lecznicze. Oczyszcza organizm i te sprawy...;-) więc nie zdziwcie się, kochani, że po zjedzeniu tej zupki atmosfera w domu się zagęści! Hehe;-P

No to smacznego! Bon Appetit! Enjoy!

czwartek, 2 października 2014

Hmm...taa..., czyli temat lekcji: KUPA.

Niemal za każdym razem, kiedy wypowiadam słowa: lubię swoją pracę, słyszę nieufne: hmm.. taa... Ale ja naprawdę lubię swoją pracę!!! (Tutaj dokładam jeszcze tupnięcie nóżką.) Zdziwiony? A jednak... wyobraź sobie, że istnieją jeszcze mieszkańcy planety Ziemia, którzy na dźwięk budzika odsłaniają swoje żółtawe jedyneczki w szerokim uśmiechu. Przy porannej kawie powracają myśli: zaraz pójdę do pracy..tralala lala, po czym radośnie podskakując wbiegasz do tramwaju, no bo przecież jedziesz do pracy!!! Achhh... Przesadziłam? No dobrzrzrzeeee, może troszkę... Ale ja naprawdę lubię swoją pracę!!! (Tutaj łobuzersko i zaczepnie wytykam język.) A niby dlaczego miałabym nie lubić? Każdy nowy dzień różni się od poprzedniego. Dni są mniej lub bardziej monotonne. Dzisiejszy był zdecydowanie mniej...

No właśnie. A bo to dziś na lekcji Janek, (ten z niedostosowaniem społecznym), zmienia okrzyk z głośnego i zachrypniętego BONZZZZAJJJJJJ!!! na taki bardziej przyziemny jak KUUUPAAAA!!! Ale to nie była zwykła KUUUPAAA!!! To była KUUUPAAA!!! w wersji operowej, taka z wysokim C. Dorzuca do tego efektowne uderzania głową w ścianę. Janek powiedział, że dedykuje ją, (czyli KUUUPĘĘĘ!!!) mi, bo jestem fajna dupa.            
Uprzejmie dziękuję.
Chwilkę po tym Staś, (ten co kiblował już trzy razy), skwapliwie podchwytuje temat, gdy na niezgrabnie poszarpanej kartce papieru narysuje kupę i podpisuje KUPA PANI WIOLETKI. Tak więc z rączki do rączki, z ławki do ławki, wśród wszechobecnych szeptów i chichotów KUPA PANI WIOLETKI trafia do mnie. No no no!! Cóż to była za kupa! Muszę przyznać, że to była kupa klasy pierwszej!!! Jeszcze ciepła, bo dymiąca!
- Stasieńku, to jest doprawdy, najwspanialsza kupa jaką w swym cudnym życiu widziałam! Dopiero teraz odkryłam, że masz talent plastyczny!!! Czy narysujesz coś dla nas? Jeśli zechcesz, powiesimy twoją pracę w klasie.
Zaryzykowałam. A co tam!!! W duchu modląc się, by nie była to...no sam wiesz co. Trzynastolatek tylko spojrzał na mnie wnikliwie tymi swoimi biednymi oczętami, w których ja zawsze widziałam tylko cierpienie, samotność i brak zrozumienia. Uśmiecha się. A więc biorę to za tak! Już po niedługim czasie przekonałam się, że Staś wziął sobie moje słowa głęboko do serca. Pani Izabela Menda, nauczycielka historii, odnalazła w sali nr 15, w ostatniej ławce pod oknem, równie dorodną kupę z podpisem STACHU - ARTYSTA-RZEŹNIK.
Hmm...taa...
Zatem lekcja trwa. Kinga, (ta z upośledzeniem w stopniu lekkim), siedzi pod krzesłem z kapturem na głowie, Czarek, (ten z głęboką dysleksją rozwojową), dłubie w nosie, a to co wyłowi wyciera o blat ławki, Ola, (ta z dziecięcym porażeniem mózgowym), nerwowo śmieje się i podryguje swoim spiętym ciałem. Podejrzewam, że notoryczne rozbawia ją Janek, któremu nie nudzi się walenie głową w ścianę. Tereska, (ta z rodziny patologicznej), robi sobie sweet focie, swoim równie sweet różowym telefonem. Basia, (ta której matka ostatnio przyszła pijana na zebranie z rodzicami), maluje markerem po ławce. Twierdzi jednak, że jest zmywalny. Aha, więc w porządku. Piotrek, (ten u którego nic nie stwierdzono), właśnie wydał na świat siarczystego bąka. Ale taaaakieeeeegooooo bąka, że w klasie nagle atmosfera się zagęściła. Próbując się usprawiedliwić (chyba!) dodaje soczyście:
- Poszzzzło aż z jjjellliiit!!!
Hmm...taa...
Panujący na lekcji marazm przerywa Patryk, (ten który ma przydzielonego za rozboje i kradzieże kuratora) pytając:
- A ile właściwie ma pani lat?
 - Dwadzieścia sześć - odpowiadam.
 - A ma Pani męża? - kontynuuje chłopiec.
- Nie mam - odrzekam.
- A dzieci?- drąży dalej.
- Yyyy... też nie - odpowiadam niepewnie.
No i STOP KLATKA: wszyscy przerywają to, co w tej chwili robią i wnikliwie wpatrują się we mnie. Zauważam, że Czarek nie zdążył wytrzeć kolejnego gluta o blat ławki. Został mu na palcu wskazującym. Kinga zdjęła kaptur z głowy, a Janek przestał wykrzykiwać KUUUPAAA!!! Ze smutkiem w oczach i głosie, Patryk mówi powoli i z niedowierzaniem:
- DWAAADZIEŚŚŚCIAAA SZEŚŚŚĆĆĆ??? I nie ma Pani męża? Ani dzieci? O! Kurwa! To już pewnie nie będzie miała Pani ani męża, ani dzieci... - puentuje.
Było to tak oczywiste, tak prawdziwe i tak empatyczne z jego strony, że na myśl mi tylko przyszło, by usiąść koło Janka (tego z niedostosowaniem społecznym) i zacząć samej walić głową w ścianę i wykrzykiwać...no sam wiesz co.
Hmm...taa...
Nie zdążę jeszcze w pełni przetrawić tego, co usłyszałam, tym bardziej jakoś się do tego odnieść, gdyż Piotrek, (ten u którego nic nie stwierdzono), prosi o zgodę na wyjście do toalety. Naturalnie, zgodziłam się. Ostatniej rzeczy, jakiej w tej chwili potrzebowałam, to nastolatka oddającego mocz na klasową ścianę...może ławkę...może tablicę... (uwierz mi, już to przerabiałam). Po chwili, Basia (ta od zmywalnego markera) z nutką ciekawości w głosie pyta:
- Pani! A sprawdzi Pani, czy dostałam uwagę od baby z gegry?
A prosszzzę. Zatem sprawdzam. Aha! Jest! Basia Szyja: Zjada ściągi po klasówce.  
- Basiu, ale żeby zaraz zjadać...?- pytam.
- Spoko, Pani, jak wróciłam na chatę, to je wyrzygałam!
Aha, więc w porządku.
Hmm...taa...
Nie mogę się oprzeć ciekawości i czytam kolejne uwagi:
Patryk Bródka (ten, który ma przydzielonego kuratora za rozboje i kradzieże): Ukradł ze szkolnego WC deskę sedesową i przechowuje ją w tornistrze.
(Ukradkiem spoglądam na jego plecak. Ha! Rzeczywiście!)
Czarek Szyjka (ten z głęboką dysleksją rozwojową): Na lekcji dłubie w nosie i mówi, że to jak narkotyk.
(Ha! Ale o wycieraniu glutów o blat ławki nie wspomniano!)
Teresa Wąsik (ta od sweet foci): Kradnie ziemniaki ze szkolnej stołówki i robi z woźną frytki.
(Ha! Nasz szkolny Robin Hood - kradnie...ale się i dzieli!)
Jan Stópka (ten od KUUUPAAA z wysokim C): Na melodie hymnu szkolnego ułożył pieśń zagrzewająca uczniów do walki z nauczycielami.
(Ha! To dopiero talent muzyczny!)
Stanisław Oczko (ten od KUPA PANI WIOLETKI na kartce): Namalował na ławce gołą babę goniącą knura.
(Ha! A jednak talent plastyczny!)
Patryk Nosek (ten co teraz jest w toalecie): Uczeń siedzi w ławce i zachowuje się podejrzanie.
Hmm... No właśnie. Nerwowo zerkam na zegarek. A co Patryk robi w toalecie juz 17 minut? O! O wilku mowa. Już jest. Wchodzi do sali jak gdyby nic się nie stało. Czyżby? Zalewam go falą pytań i domysłów:
- Gdzie byłeś tyle czasu? Co robiłeś? Pewnie poszedłeś do sklepiku! Wiesz, że nie wolno! A może poszedłeś na dymka? Pewnie tak! Ostatnio Cię na tym złapałam, pamiętasz? Z miną niewiniątka wyznałeś, że tylko wykurzasz robale z kibla!
Widzę tę niezadowoloną minę, spostrzegam te zaciśnięte pięści, przeczuwam, że chce się usprawiedliwić, jednak nie pozwalam mu dojść do słowa. Wszystkie frustracje z dzisiejszego dnia skumulowały się i wystrzeliły niczym z karabinu maszynowego. Kontynuuję zatem swoją tyradę:
- No przyznaj się, gdzie byłeś! Co tyle czasu robiłeś? Pewnie znowu narażałeś innych uczniów na śmierć rzucając w nich papierem toaletowym! A może jak Tereska, ukradłeś ze stołówki ziemniaki i robiłeś z woźną frytki? Hmm??? No przyznaj się, gdzie byłeś! Co tyle czasu robiłeś?
Widzę tę czerwoną ze wściekłości twarz, spostrzegam zaciśnięte usta, przeczuwam, że zaraz wybuchnie:
- No KUUUPĘĘĘ robiłem!!! No co!!! - krzyknął.

Aha, więc w porządku.






Koktajl bananowo-jabłkowy z cynamonem - PYCHAAAA!!!!

Pyszny na drugie śniadanie, pyszny na podwieczorek, pyszny dla 13 - sto miesięcznej córeczki i pyszny dla tak wybrednego Kaszuba, jakim jest mój M;-) 
Pysznie PROSTY! Jeden z moich faworytów! Samo zdrowie! Pychotka! Mniam mniam! Ach!!! Zatem do dzieła!





Składniki:

2 banany
2 małe jabłka
1 duży jogurt naturalny typu greckiego
5 migdałów bądź 2 łyżeczki płatków migdałowych
1/2 łyżeczki cynamonu
szczypta imbiru
1 łyżka otrębów pszennych/owsianych/orkiszowych

Jabłka i banany obieramy. Wszystko pięknie mieszamy i miksujemy. Voila!!!

Smacznego! Bon Appetit! Enjoy!


środa, 1 października 2014

Rany Bosssskieeee!

- Mamusiu, a dlaczego ty sikasz z dupy? - zagadnął mnie już z samego rana mój pryszczaty czteroletni synek.
- Kacperku... mamusia nie ma siusiaka takiego jak ty... - zaczynam moją mozolną odpowiedź jednocześnie przysięgając sobie w duchu, że już nigdy ponownie nie zostawię drzwi od toalety szeroko otwartych. Podobno dzieci w tym wieku zadają średnio 437 pytań dziennie. Zastanawiam się jakie będą te 436, z którymi jeszcze dziś przyjdzie mi się zmierzyć. Podejrzewam, że to będzie wyjątkowo trudny dzień. Upłynęły zaledwie 3 dni od rozpoczęcia krioterapii, a ja czuję się jakbym dopiero co wyszła z sali zabiegowej. Perspektywa gojenia się okolic odbytu przez kolejne sześć tygodni przyprawiała mnie o stany depresyjne. Marzę, by spotkać się i poplotkować z Kamilą bądź Anką przy kawie w Sturbucks. Jednak jakiekolwiek kontakty face to face absolutnie nie w chodzą w rachubę. Moje bystre i spostrzegawcze siostrunie bankowo od razu zauważą, że coś jest ze mną nie tak, w sumie nawet idiota by się połapał - przecież nie mogę siedzieć! Jedynie sedes z jego cudowną owalną dziurą jest dla mojej pupy i nóg ukojeniem. Boże! Dziękuję Ci za sedes! Do tej pory udało mi się moje wstydliwe schorzenie zachować w tajemnicy. Wie o tym tylko mój kochany mąż, najlepszy przyjaciel i ogromne wsparcie w jednym. Szkoda tylko, że mój Superman wyjechał na kontrakt do Norwegii.
- Kacperku! - wołam syna, kiedy tylko rozległ się w mieszkaniu dzwonek telefonu - Telefon dzwoni! Odbierz. Albo nie! Przynieś mi słuchawkę! Mamusia jest w toalecie!
- Znowu?! - woła biegnąc do aparatu w salonie. Nie posłuchał. Odbiera.
- Kaaamaaaa!!! - zawołał radośnie.
- CIOCIA Kama! - poprawiam go krzycząc z łazienki.
- ...tak jest, ale w toalecie, bo wiesz ciociu mama jest chora na dupę i tata kazał mi się nią opiekować...no na dupę jest chora!...
Rany Bosssskieeee! Czasami mam ochotę wystrzelić moje dziecko w kosmos...
- Kacperku! Nie można takich rzeczy rozpowiadać na prawo i lewo! - strofuje Młodego już po rozmowie telefonicznej - jak mamusia będzie chciała komuś opowiedzieć o swojej...hmmm... przypadłości, to zrobi to sama!
- Oj mamo! - przerywa mi wywracając oczami - jak będziesz w moim wieku, to zrozumiesz!


   

TA DAM!!!

Witam serdecznie na moim blogu! Naprawdę meeega się cieszę, że tu zajrzeliście. Proponuję Wam lekkie przepisy, tzn. dietetyczne, bądź prawie dietetyczne, a czasem nawet dietetyczne wcale;-) Czego możecie być pewni - to to, że będzie PYSZNIE!!! - trzy palce na sercu;-) Proponuję także coś lekkiego do poczytania autorstwa mojego, bądź mam nadzieję - moich uzdolnionych znajomych - Monia D! - liczę na Twoje prace!!!;-)
No! To żywię wieeelką nadzieję na to, że poszerzymy tu własne horyzonty, nawiążemy kontakty (a nawet przyjaźnie) i podzielimy się swoimi spostrzeżeniami, opiniami i wrażeniami. Życzę Wam przyjemnej lektury no i fantastycznych doznań smakowych!!! Wszystkiego Dobrego!!! 
Wioleta - taka ZWYKŁA Wioleta przez "W" i jedno "t" ;-)

Kotleciki łososiowo - ziemniaczane "FUJ - ALE DOBRE!!!" (bezglutenowe)

Zawsze mawiam, że MY, tzn. JA i mój M, (czytaj Mąż) nie jesteśmy "rybni";-) znaczy to, że najzwyczajniej w świecie nie przepadamy za rybim posmakiem, ba! nawet zapachem. To żeśmy się dobrali, no nie? A, że rybkę jeść trzeba, więc kombinuję jak mogę. Oto co wykombinowałam! Tadam!!! Kotleciki łososiowo - ziemniaczane "FUJ - ALE DOBRE!!!"
Powiem krótko: PYCHAAAA!!!
Mówiąc dłużej;-) mój M - rodowity Kaszub, Kaszub z krwi i kości, Kaszub w stylu "Kobieto daj mi kotleta schabowego, bulwy z sosem i będę szczęśliwy" stwierdził, że są "NAPRAWDĘ smaczne", więc dla fanów rybich posmaków i zapachów powinny być SUUUUPEEER!!!
Dosyć pisania, przejdźmy do działania;-)





Składniki:

około 1/2 kg ugotowanych ziemniaków - najlepsze są te co zostały z dnia wczorajszego, ja tam specjalnie gotuję dzień wcześniej więcej, aby zostało;-)
około 300 dkg świeżego łososia 
1 duża cebula
2 ząbki czosnku
2 łyżeczki masła klarowanego
1 jajko
1 liść laurowy
3 ziarenka ziela angielskiego
około 1 łyżki koperku
około 1 łyżki pietruszki
sól - u mnie najzdrowsza, czyli himalajska różowa
pieprz - u mnie świeżo mielony kolorowy

1. Łososia gotujemy (ok 10 min) w małej ilości wody z solą, liściem laurowym i zielem angielskim. Odcedzamy, rozdrabniamy na małe kawałki.

2. Cebulę kroimy na kosteczkę i podsmażamy na 1 łyżeczce masła klarowanego, na koniec dodajemy czosnek przeciśnięty przez praskę. Smażymy nie dłużej niż jedną min. - inaczej czosnek zgorzknieje. Cebulę z czosnkiem wystudzamy.

3. Ziemniaki ugniatamy tłuczkiem do ziemniaków;-)

4. Wszystko łączymy: ziemniaki, ugotowanego łososia, zeszkloną cebulę z czosnkiem, jajko, zioła, przyprawy. 

5. Karmimy swój zmysł dotyku i mieszamy wszystko ręcznie-ma się rozumieć;-) odstawiamy do lodówki na min 15 min, aby się przegryzło.

Formujemy kotleciki (najlepiej mokrymi dłońmi). Smażymy na maśle klarowanym. Mnie wyszło 9 średnich kotlecików. Wszystko zjedliśmy jednego dnia. Matko! Ale z nas obżartuchy! Moja 13-sto miesięczna córeczka zjadła aż 2!!!
Zatem polecam serdecznie!

Smacznego! Bon Appetit! Enjoy!